aaa4
Milczek
Dołączył: 04 Maj 2017
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 11:06, 04 Maj 2017 Temat postu: |
|
|
Snowy prowadzil nas jak po sznurku. Nie szlismy dokladnie po sladach, trzymalismy sie troche z boku, zeby nie wylezc na przesieke, ktora tamci jechali. Musieli ciagnac cale mnostwo zlota, bo na niektorych bardziej piaszczystych odcinkach kola zapadaly sie naprawde gleboko. Zagajnik najpierw przeszedl w lasek, potem w las, wiec nie bylo juz tak latwo. Woz i jego obstawa musieli przedzierac sie nieco na oslep i w duzym pospiechu, bo zostawiali takie slady, ze nawet niewidomy by po nich trafil. Ale nie tracili czasu i przemierzyli w tak trudnym terenie calkiem spora odleglosc. Nie zanosilo sie, zebysmy szybko wrocili do swoich.
Dawno zapomnialem o odpoczynku, za to odezwal sie wierny towarzysz marszu - bol nog i plecow. Maszynka zaczela mi porzadnie ciazyc.
Dlaczego ja taszczylem, zapytacie? Dobre siedemdziesiat funtow metalowego baniaka z grubym gumowym wezem i dluga rura, zakonczona iskrownikiem? Bo docenialem, co mozna z niej w razie potrzeby wykrzesac.
Zobaczylem ja pierwszy raz dawno, pod taka smieszna miescina zwana Pozieres. Jerrym strasznie zalezalo, zeby nas stamtad wypchnac, i po prostu wychodzili ze skory, jak by tu tego dokonac. Odrzucalismy ich wielokrotnie, chociaz walili w nas ze wszystkich dzial, jakie tylko mieli pod reka. No i wlasnie gdy przyszli ostatnio, jak zwykle luzna szybka tyraliera, najezona bagnetami, wraz z nimi parli do przodu ludzie, ktorym z rak pluly plomienie.
Powiadam wam, przykre doswiadczenie. Widzialem wielu chlopakow, ktorzy wczesniej przed niczym sie nie zawahali, a na widok ognia idacego prosto na nich wiali daleko na tyly, za nic majac wrzaski i webleye oficerow. Dla mnie jednak to byla czysta groza i piekno w jednym, niesione na czele szyku Jerrych jak sztandar do bitwy. Kucalem tam bez ruchu, wychylony w przysiadzie z leja, i nie odrywalem oczu od tych najblizszych Boszow, obserwujac, jak go uzywaja. Szli parami, ulatwiajac sobie zadanie. Jeden niosl banke z paliwem, drugi rure z urzadzeniem zaplonowym. Ten ze zbiornikiem mial latwiej, bo zwyczajnie czlapal, jego kolega zas zataczal luki koncowka miotacza i zial na prawo i lewo, jak tylko dostrzegl cokolwiek wartego przysmazenia. Dlugo to nie trwalo, bo w koncu seria lewisa rozwalila zbiornik na plecach Bosza i obu spowila jaskrawa chmura plomieni, jak dzin z bajkowych opowiesci, jak zywiol uwolniony po kilkuwiekowej kwarantannie. Oniemialem z wrazenia. Poprosilem nawet Kurczaka, zeby wypytal jencow.
Nazywali to kleif. Kleinflammenwerfer.
Drugi raz zobaczylem go niedawno, gdy w trakcie ataku wpadlismy do umocnien solidnie potrzaskanych przez artylerie. Jerry wiedzieli, ze nie maja szans, wiec wiali jak kroliki, smigajac wzdluz okopow jeden za drugim. Zobaczylem dwoch, co taszczyli maszynke, i zaraz ich profilaktycznie dopadlem. Jednego zastrzelilem, a drugiego zadzgalem bagnetem, zanim cokolwiek zdazyli zrobic. Wiecie, w zamieszaniu balem sie, ze jak ich ktos inny zauwazy, rzuci millsem i fige bede mial, nie kleifa.
Sporo mnie kosztowalo przekonanie sierzanta, zeby przymknal oko. Lebski byl z niego gosc, bo jednak wolal faktycznie miec miotacz plomieni obok siebie, a nie tylko potencjalnie naprzeciw. No i teraz oprocz zwyklego oporzadzenia dzwigalem jeszcze i maszynke, pocac sie obficie w sierpniowym sloncu. I chociaz ciezki byl z niej skurczybyk, za nic bym sie jej nie pozbyl. Potrafilem docenic mozliwosci, jakie oferowala. Koniec meki z pakulami, smola, benzyna. Wystarczy pilnowac czystosci iskrownika i wedle zyczenia mozna przywolac ogien. Nieco przyciemniony, wielokolorowy jak mozaika. I bezsprzecznie moj wlasny.
Chlopaki wprawdzie krzywili nosy, bo zalatywalo od kleifa dziegciem, ale kto by tam sie nimi powaznie przejmowal?
Zmierzch zaczal juz na dobre zapadac, gdy Snowy, dotad maszerujacy rownym tempem, nagle zwolnil i zatrzymal sie, dajac znak, ze widzi niebezpieczenstwo. Ledwo zywi ze zmeczenia opadlismy na brzuchy i podczolgalismy sie do niego. Czarny kulil sie w kepie krzakow, tuz na skraju lasu, ktory znienacka sie skonczyl. W polmroku gestem nakazal cisze, a my przekazalismy to dotykiem jeden drugiemu w zdrowej okopowej praktyce. Nie musielismy dlugo czekac na wyjasnienia. Gdy nad glowami pekla nam przygodna flara, wydobyla z ciemnosci cienka linie swiezo przygotowanych okopow po drugiej stronie opadajacej w dol laki. Niby dobre kilkaset jardow od nas, ale nie nalezalo lekcewazyc tego odkrycia. Bosze, gdy sie ich znienacka i po ciemku zdenerwowalo, strzelali wprawdzie bardziej na oslep, ale jednak strzelali.
Cofnelismy sie glebiej w las, a przy tej okazji Kurczak znowu gdzies zniknal. Skoro tylko wyszlo to na jaw, Wielki Bill chcial isc go szukac albo chociaz dac komus w morde. Uspokoil sie troche dopiero, gdy Snowy ruszyl w mrok w slad za Kurczakiem.
-Jest nas osmiu - odezwal sie Przygiety Mick tonem, jakim zwykle probowal powiedziec cos madrego.
-Jezeli kazdy z nas zalatwi czterdziestu Jerrych, nie powinno byc dalej problemu.
-Bedzie siedmiu i pol. - Lloyd zgrzytnal zebami.
-Myszak, gdy twoj brat znow sie pojawi, mam zamiar mu cos zlamac. Jak pamietam z domu, nawet najszybszy kangur z przetracona noga jest latwiejszy do upilnowania.
Starszy McAndrews natychmiast sie naburmuszyl.
Post został pochwalony 0 razy
|
|